Po każdym z moich dwóch przebiegniętych maratonów napisałem, krótki tekst, który miał utrwalić pewne myśli i emocje. Start w maratonie to nie tylko sprawdzian formy, ale również sprawdzian siły charakteru. Im dłuższy dystans, tym więcej głowy i wiary. Już kiedyś publikowałem te teksty, ale chciałbym je jeszcze raz przypomnieć. Są one dla mnie pewnym fundamentem i niezbędnym doświadczeniem, by móc iść dalej...
3 maja 2012 r.
42 km w 30 stopniowym upale... Dziesiątki treningów, mnóstwo wyrzeczeń i walka ze słabościami. W końcu nadchodzi ta chwila. Zaczynasz spokojnie. Wiesz, że do królewskiego dystansu trzeba odnosić się z szacunkiem. Chojrakować można w półmaratonie. To ostatni dystans, na którym można „wypluć płuca”. Maraton to zupełnie inna bajka. Wszystko idzie gładko aż do połowy trasy. Wtedy wkracza twój największy przeciwnik – upał. Nie jesteś w stanie zaspokoić pragnienia. Ciągle jest Ci gorąco. Czujesz, że tempo biegu spada. Słońce jest bezlitosne. Oddech staje się coraz cięższy. Nadchodzi mityczny 30 kilometr. Nigdy tyle nie biegłeś na treningu. Nogi odmawiają ci posłuszeństwa. Starasz się ratować płynami, które wylewasz na siebie i w siebie. Powietrze faluje od żaru. Słyszysz kursującą karetkę. Ludzie dookoła zaczynają odpadać – kontuzja, wycieńczenie.Tobie też jest bardzo ciężko, ale nie poddajesz się. Walczysz dalej. 38 kilometr. Doping najbliższych dodaje ci skrzydeł. Niestety tylko na chwilę. Trasa nie jest prosta – raz pod górkę, raz z górki. Wszystko cię boli. Ostatnie 500 metrów i nie czujesz już nic. Wbiegasz na metę. Koniec. Udało się... Możesz zapytać po co to wszystko. Spróbuj samemu znaleźć odpowiedź. A jeśli Ci się uda, możesz być pewny, że jesteś w stanie robić rzeczy niezwykłe.
przed startem Silesia Marathon 2013
12 maja 2013 r.
„Każdy ma swój Everest.”
Powyższe słowa należą do Krzysztofa Wielickiego,
wybitnego polskiego himalaisty. On rzeczywiście wspinał się na najwyższe
szczyty świata, dokonując tym samym rzeczy nieosiągalnych dla zwykłego
śmiertelnika. Jednocześnie Everest może być metaforą celu, który dla każdego
oznacza coś innego. Dla mnie takim
Everestem jest dystans maratoński. Maraton jest dla mnie jak lustro, w którym
widzę odbicie swojego charakteru. Podczas biegu przychodzi taki moment kiedy
nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Można się poddać, albo biec dalej. Jest
to bardzo emocjonalnie intensywny czas walki z samym sobą. Dając z siebie
wszystko i wychodząc z niego zwycięsko, odczuwa się wielką satysfakcję budującą
poczucie własnej wartości. W tym roku na 30tym kilometrze zaczęły łapać mnie
straszne skurcze ud. Już wcześniej czułem, że tak może się dziać. Niestety,
mimo rezygnacji z kawy i przyjmowania suplementów, nie udało mi się uzupełnić
braków w minerałach. Przyszła chwila, kiedy musiałem zwolnić i odłączyć się od
grupy biegnącej na 3:45. Nie byłem z tego zadowolony, ale walczyłem dalej. W
tym roku pogoda była idealna, czyli chłodno i wilgotnie, ale trasa tak samo
zabójcza. Pod górkę i pod górkę. Miało się wrażenie, że cały czas są podbiegi,
i krótkie, ale strome , czyli równie męczące, zbiegi. Druga część trasy jest
jeszcze bardziej pofałdowana. Czułem jak to wpływa na mój stan. Po 30tym
kilometrze udało mi się utrzymać średnie tempo około 6:30 i dzięki dopingowi
innych biegaczy oraz pomocy miłego pana, który doradził mi jak zmienić technikę
biegu żeby zwalczyć skurcze, dobiegłem na matę. Podczas biegu staram się
koncentrować na wysiłku i własnym ciele, dlatego nie podzielę się z Wami
żadnymi genialnymi myślami z trasu. Dzień po czuję się jakbym wpadł pod
ciężarówkę i mam olbrzymie zakwasy. Straciłem prawie 4000kcal i ponad 2 litry
wody.
Z Krzysztofem Wielickim
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz